Żłob-KI CZORT?

W pokoju, na wprost okna, blisko niby, ale na tyle daleko, że światło dociera doń z lekkim trudem (niewykluczone, że ma to też coś wspólnego z usytuowaniem pokoju od północnej strony domu) stoi małżeńskie łóżko. Na nim pościele, a każda ubrana w inną poszewkę, żeby nie było wątpliwości która jest czyja, w lekkim nieładzie i rozgardiaszu.

W rogu łóżka siedzę ja, w pozycji przygiętej jak przyczajony tygrys, zawieszonej nad śpiącym mi na rękach dziecięciem, spozierająca na nie znad łapki oddzielającego nas od siebie, niegdyś białego, pluszowego misia, jak ukryty za tym misiem smok.

Dumam nad tą swoją sytuacją, nad bolącym kolanem i nad tym, że szkoda to wielka, że siedzący w drugim pokoju mąż jest pewnie nadal smutny i chmurny, mimo iż przesłałam mu chwilę temu w celach reperacji humoru przezabawny tekst Janiny. Przegalopowuje mi też niczym kary ogier rasy andaluzyjskiej, powiewając gęstą grzywą i majtając długimi biczami ogona, przez głowę refleksja nad tym, jaka to w sumie szkoda, że mąż mój nie podziela tego mojego szczerego zachwytu nad janinowym blogiem. Trochę to jednak smutno tańczy się walca samemu, mając przecież kogoś do pary.

Nade wszystko jednak dominuje w tym krajobrazie ponure kłębowisko myśli o Damacjuszowym żłobku. Sam w sobie ów przybytek na tle innych tego typu placówek wypada całkiem nieźle, dręczy mnie natomiast świadomość, że w ogóle z takiego cuda musimy korzystać.

Miniony tydzień spędziłam na tak zwanej „opiece”, potem dziecię wróciło do żłobka, po czym, po aż jednym spędzonym w nim dniu, znowu zaniemogło. A choć z racji jej powodu – wirusa jelitowego – nie mogę karmić Damacjusza bardziej wymyślnymi potrawami niż banany, marchwianki i domowej roboty kisiele, to za to nie ma żadnych przeciwwskazań do spacerów, z czego oboje skwapliwie z pacholęciem korzystamy.

I tak, czas ów pełen radości, spacerów i tęczowych jednorożców, asumpt dał mi do odgrzebania wyrzutów sumienia, do odkurzenia poczucia straty i czynienia podsumowań.

Więc mój powrót do pracy i konieczność oddania Damacjusza do żłobka oznacza między innymi:

Po pierwsze – o wiele mniej wspólnie spędzanego czasu. O całe dziewięć godzin każdego dnia. To jest 45 godzin w tygodniu, ponad 190 godzin w miesiącu, ponad 2 tysiące godzin w roku! To są prawie TRZY miesiące życia. Doliczając czas potrzebny latorośli na sen wychodzi nam cztery i pół miesiąca, a to jest przecież ponad jedna trzecia całego roku! W perspektywie półtorarocznego dziecka to naprawdę szmat czasu. Pomyśleć ile moglibyśmy w tym czasie wspólnie odkryć, ile książeczek przeczytać, ile się pobawić i naprzytulać! Jak wiele rzeczy nauczy się Damacjusz w tym czasie, czego nie zawsze będę mogła być świadkiem. Pierwsze zdanie może bowiem wypowiedzieć do pani w żłobku.

Po drugie – brak kontroli nad tym co, ile i w jaki sposób dziecko je. W domu, kiedy czegoś jeść nie chce – ok, nie je tego. Wyedukowana blogami Małgorzaty Jackowskiej i Zuzanny Anteckiej nie przekonuję go na siłę samolocikami z jedzenia, czy zwierzątkami uciekającymi przed złym wilkiem do bezpiecznej buzi. Kiedy chce przedłużać posiłek do całej godziny albo i więcej – luz, chłopcze. Dbam o to by jadł względnie zdrowo, bez zbędnej chemii, kupnych słodyczy etc. Mając w głowie świadomość jak ważne jest kształtowanie prawidłowych nawyków żywieniowych od najmłodszych lat i z kołaczącą w niej wiedzą o programowaniu metabolizmu w pierwszych trzech latach życia dziecka czuję się trochę nieswojo pozwalając by Damacjusz lwią część posiłków spożywał poza moją jurysdykcją.

Po trzecie – rozwój emocjonalny i po czwarte – rozwój fizyczny. Które też wymykają się spod moich opiekuńczych skrzydeł. Temat gruby i ciężki, zwłaszcza kwestia rozwoju emocjonalnego, na który aż nie mam sił się rozpisywać. Dość powiedzieć, że choć z pozoru Damacjusz się zaaklimatyzował i nie płacze już idąc do żłobka (chwała za to Niebiosom, w przeciwnym razie, rozdarta emocjonalnie, stanowić bym mogła zagrożenie dla siebie i innych uczestników ruchu drogowego w swej godzinnej jeździe do pracy) to jednak nie cierpię (albo właśnie: CIERPIĘ bardzo), gdy budzi się po nocach z płaczem, co dziwnie częściej zdarza się po kontaktach z tą placówką.

I tak sobie dumam coraz częściej, kwitnąc na tej kolejnej opiece nad dzieckiem, że nie jest to dobre rozwiązanie dla nikogo.

Dla dziecka – wiadomo, wszystko co powyżej wymieniłam.

Dla matki (rodziców), abstrahując od powyższych, gdyż wiadomo, dorośli ludzie łatwiej takie rzeczy potrafią znieść niż małe dziecko – bo nie dość, że płaci się za żłobek (wszak znikoma, jak na zapotrzebowanie, część żłobków jest dofinansowywana przez państwo), to jeszcze dodatkowo za dojazdy zarówno do żłobka, jak i pracy, plus lekarstwa, kiedy przypada choroba. Choć, sprawiedliwie trzeba przyjąć, że lekarstwa przychodzą w miejsce dojazdów. No i, kiedy przebywasz na opiece to i zarobki idą w dół, bo dostajesz tylko ileś procent pensji.

Dla pracodawcy w końcu – bo co on ma za pożytek z takiego pracownika, który niby jest, ale często gęsto zostaje w domu z dzieckiem, no bo musi, siła wyższa. Plan roboty się wali, zadania nieobecnego rodzica trzeba szybko przekazywać komuś innemu. Wolę w tej chwili nie myśleć o tym jaki bałagan zostawiłam po tym jednym dniu pracy pomiędzy dwoma okresami zwolnienia i nie zastanawiać się kto przejął po mnie rozgrzebane i niedokończone prace.

O ileż byłoby korzystniejsze dla wszystkich, gdyby wprowadzony został PŁATNY urlop wychowawczy, powiedzmy, przez dwa lata, do czasu osiągnięcia przez dziecko wieku przedszkolnego. Podejrzewam, że płatny w 60, czy w 70%, jak to miało miejsce jakieś trzydzieści lat temu, już załatwiałby sprawę. Za to, jeśli szukamy w zamian oszczędności – niechby państwo przestało dopłacać do żłobków (i tak, jak już wspomniałam, na dopłaty łapią się naprawdę nieliczne dzieci). Każdy wtedy miałby rzeczywisty wybór – zostaje w domu z dzieckiem, czy wraca do pracy, a dziecko daje do płatnego żłobka.

Ciekawa jestem Waszego zdania w tej kwestii, szczególnie tych, którzy sami są rodzicami, bądź zatrudniają młodych rodziców.

22 myśli na temat “Żłob-KI CZORT?

  1. Państwo, które chce za wszelką cenę wyżu demograficznego powinno najpierw zadbać o system pomocy rodzicom. Bo naprodukować dzieci nie jest ciężko- ciężko później żyć. Dla porównania w Anglii dzieci już od 2 roku życia mogły iść do żłobka, na który dostawały 16 (?) darmowych godzin, a teraz chyba nawet 30. Królowa (rząd) opłacają te godziny żłobkowe z podatków, a podatki wpływają z pracy, którą m.in młodzi rodzice mogą wykonywać w ciągu tych darmowych godzin. Pięknie zamykające się koło, jedno z bardzo wielu tutaj 🙂

    Zerknęłam na blog Janiny, ale jeszcze nie wiem, czego dotyczy. Muszę się bliżej przyjrzeć 🙂

    Wracając do żłobków, to mój synek poszedł do pierwszego dopiero wtedy, kiedy zaczął trochę mówić- nie oddałabym nigdzie dziecka, które nie potrafiłoby mi nawet powiedzieć, że coś było nie tak. I szczerze mówiąc nie miałam problemu z tym, że dużo czasu spędzamy oddzielnie- wręcz przeciwnie: cieszyłam się, że Krystian ma towarzystwo rówieśników, i że raczej maminsynek z niego nie wyrośnie. Uważam, że każda osoba/placówka odgrywa swoją rolę i nie widzę powodów, dla których miałabym przejmować którąkolwiek z nich. Jestem mamą i ta rola mi wystarczy, ale ja akurat jestem Wyrodna (o czym pisałam tutaj: https://burzatumblemind.wordpress.com/2017/05/12/wyrodna-matka/), więc lepiej mnie nie słuchać 😀

    Polubienie

    1. W sensie 16/30 godzin tygodniowo, tak?

      Ach, widzisz, z tym mówieniem, to poruszyłaś bardzo ważną kwestię. Rzeczywiście, gdyby Damacjusz umiał już mówić, takie chodzenie do żłobka miałoby więcej sensu z punktu widzenia rodzica (z resztą pań w żłobku pewnie też). Teraz to ja się mogę tylko domyślać co mu się tam podoba, co nie, co trochę jest takim wróżeniem z fusów. A i wiek, kiedy dziecko zaczyna się bawić z rówieśnikami też jest bardziej odpowiedni od takiego solowania w tłumie…

      Polubienie

      1. Tak, tygodniowo, sorki że nie sprecyzowałam 🙂

        Dokładnie tak. Nawet mamie dziecka czasem często odczytać, o co mu może chodzić, a co dopiero obcej pani w żłobku i to jeszcze mającej pod opieką inne takie „niemowy”.
        Niedawno odważyłam się wziąć na ręce mojego 2-umiesięcznego siostrzeńca- zaczął tak płakać, jakbym go ze skóry obdzierała. Aż mi głupio było 😛

        Polubienie

        1. Haha, chyba właśnie z obawy przed takimi reakcjami wzdragam się przed braniem na ręce cudzych dzieci, o ile same się o to nie dopraszają 😉

          Co do „niemów”, to mieliśmy już z Damacjuszem taką sytuację: dzwonili do mnie ze żłobka, że dziecko płacze od dwóch godzin, choć zawsze było bardzo pogodne. Panie nie miały pojęcia o co chodzi. Dopiero jak go odebrałam, to w domu okazało się, iż przyczyną była odparzona pupa. Ile cierpienia biedak mógłby sobie zaoszczędzić, gdyby umiał powiedzieć „boli” i „pupa”.

          To fajnie w tej „Brytfanii”, jakieś mądre rozwiązania przydałyby się i u nas. A tu tymczasem chyba znowu odświeża się temat aborcji, ech…

          Polubienie

          1. Też miałam kiedyś przygodę z odparzoną pupą synka i to na dodatek w domu! Przeraża mnie więc wizja oddawania takiego maleństwa pod czyjąś opiekę. Czasem jednak trzeba 😦

            Polubienie

  2. Marzy mi się system, że kobiecie będzie płacone za siedzenie z dzieckiem i zaliczanie tego do czasu składkowego. Bo na logikę – wykonujemy pracę dla dobra społeczeństwa, wychowujemy praworządnych nowych podatników – a tymczasem cały czas mam z tyłu głowy, że muszę jak najszybciej wrócić do pracy, by dziecko nie musiało się o mnie martwić ani obawiać, bym jej nie przytłaczała. Jeszcze nie oddałam, ale już wisi nade mną ten nieszczęsny Demokles 😉

    Polubione przez 1 osoba

    1. No właśnie. Przecież to jest praca. Wychowuje się przyszłego obywatela, a z racji, że swój najukochańszy, to staje się (no, zazwyczaj) na rzęsach, by wyrósł na dobrego i wartościowego człowieka.

      Polubienie

    1. W ogóle dziwnie coś, bo ustawiłam opcję automatycznego zamieszczania komentarzy od osób, których komentarze już zaakceptowałam, a to jest kolejny Twój, który zatwierdzam ręcznie…
      Może to takie subtelne sugestie, żeby przejść na opcję płatną? 😉

      Polubienie

    1. Taaak… Życie ustawicznie mi udowadnia jak kiepska jestem w organizacji czasu. Już tak wiele rzeczy zaniedbuję, że aż dziw, że na kolejne i tak nie starcza mi czasu 😉

      Polubienie

  3. W mojej okolicy żłobka w ogóle nie ma, więc dziećmi opiekuje się któreś z rodziców, albo w najlepszym razie dziadkowie… Najlepszym pomysłem było by wypłacanie przez rząd pensji matce, by mogła spokojnie zająć się wychowywaniem dziecka, to też jest praca i to wyjątkowo ciężka. Te 500 złotych które dali na niewiele starcza a żłobki, jeżeli w ogóle są, pełnią rolę takiej przechowalni…

    Polubienie

  4. Reperacja humoru, pacholęcie cudne słowa. i jakie skrzętne wyliczenia strat nawet godzinowo. Mi przy trzecim dzieciątku pomagała mama, abym mogła powrócić na łono szkoły, bo zapomnę, co to jest uczyć. A te osiem lat bycia z Okruszkami, były najpiękniejszym kawałkiem życia. Dla mnie i pewnie dla nich.

    Polubienie

    1. Właśnie żałuję tego, że musiałam posłać Damacjusza do żłobka, „do obcych”, zamiast móc zostać z nim choć do czasu przedszkola. Mimo, że podoba mu się w żłobku i raczej lubi tam chodzić.

      Polubione przez 1 osoba

  5. A wiesz, że dokładnie taki sam pomysł kiedyś miałam? Też uważam, że powinien być dłuższy urlop macierzyński. Do 2, 3 lat. Ale teraz by to w życiu nie przeszło, wszyscy są zbyt wściekli uprzywilejowaniem 500 plusów. Innym rozwiązaniem jest większa dostępność pracy zdalnej. Możliwość wykonywania części pracy z domu. Oczywiście nie jest to opcja dla każdego. A tak naprawdę to idealnego rozwiązania nie ma.
    Przy pierwszej córce wróciłam do pracy, gdy miała 7 miesięcy. To było zdecydowanie za wcześnie i cierpiałysmy nad tym strasznie. Przy chłopcach już był przyznany ten rok, co z urlopami daje jakieś 13, 14 miesięcy. Zawsze trochę lepiej. Pociesza cię, że moi szli do żłobka wlasnie w takim wieku – około 13 miesięcy. Starałam się poświęcać im jak najwięcej uwagi popołudniami. Na zasadzie nie liczy się ilość, tylko jakość spedzanego czasu. Ale czy faktycznie? Nie wiem…

    Polubione przez 1 osoba

    1. No właśnie, idealnego rozwiązania tu nie ma – zawsze któraś ze stron byłaby poszkodowana. To, co sama zaproponowałam w poście obecnie wydaje mi się też bardzo niesprawiedliwe 😉 Dla dzieci zapewne najlepsze byłoby, gdyby mogły zostać dłużej z rodzicami (no, jednym z rodziców), ewentualnie w wieku może 2ch lat zacząć uczęszczać do jakiejś żłobkopodobnej placówki na 2-3h dziennie, żeby miały okazję zabawy z rówieśnikami/socjalizacji?
      Choć w porównaniu do takich Stanów to my te dziecięce rozwiązania mamy bardzo prorodzinne – z aż rocznym płatnym urlopem macierzyńsko-rodzicielskim.

      Kurczę, cieszę się, że miałam możliwość zostania z Damacjuszem ten pierwszy rok. Współczuję, że musiałaś wracać do pracy po 7 miesiącach – mogę się tylko domyślać jakie to było stresujące dla Was obu 😦

      Polubienie

Dodaj komentarz