Ciąża to (nie)CHOROBA

Rozalynd rozparła się na mentalnym swym szezlongu, wyciągnęła nogi daleko przed siebie. Mebel ten zacny pozwalał jej na taki zabieg, choć nogi miała iście długie, jak antylopa gnu, czy inne okapi. Pozwoliła, by Matylda napełniła jej kieliszek wybornością malibu (z pozdrowieniami dla Seeker, która była łaskawa przypomnieć mi, wygłodniałej już nieco alkoholu, o czymś tak wspaniale pieszczącym zmysły. I z nutką dekadencji, ą, ę, prawda).
– To ciekawe, jak życie lubi weryfikować nasze poglądy. I dobrze w sumie, że czasem daje nam pstryczka w nos. Należy nam się. Należy się tym, których nasze pochopne poglądy krzywdzą.
Matylda nic nie powiedziała, tylko przygarnęła butelkę, z której przed chwilą nalewała koleżance. Butelka, jak się zdawało, całą swą zgrabną i pełną powabnych kształtów sylwetką była jej wdzięczna za okazaną sympatię.
– W czasach odległych o lata świetlne od dzisiaj – ciągnęła Rozalynd – w prehistorii mojego obecnego ja, a więc przed własną ciążą, bezrefleksyjnie dzieliłam z otoczeniem pogląd, iż stan ten, choć odmienny, nie jest chorobą. W domyśle: co te kobiety po zaciążeniu tak często na chorobowe idą, miast pracować, jak Bóg przykazał, jak każdy normalny człowiek. No bo, że co, trochę wymiotów?
Na otoczenie rzeczone składały się głównie osoby pracujące na tak zwany własny rachunek; co, jak życie miało później dobitnie mi unaocznić, znamienne i na dowcip mało śmieszny zakrawające, byli to akuratnie mężczyźni. Były też jednak kobiety, które, jeśli dać wiarę ich zapewnieniom, same ciąże swoje przeszły bez większego echa oraz bez mocniejszych niedogodności, raźnie okna szorując, podłogi pucując w wysokim będąc stanie zaawansowania, czy – o zgrozo! – wózki taszcząc z już wcześniej narodzonym potomstwem po schodach (co z kolei w jakże potwornym stawia świetle ich drugie połowy!). Nawet, proszę ja was, siostra moja rodzona, która ubiegła mnie w ciążowych zawodach o niespełna pół roku (co z jej strony było oczywistym falstartem, nigdy wcześniej nie sygnalizowała chęci… No dobra, naginam rzeczywistość, mówiła coś) do pracy śmigała do ósmego miesiąca ciąży włącznie, a podczas rozmów skajpowych (gdyż albowiem ponieważ była wyemigrowała kilka lat wstecz gdzieś w okolice Montmartre’u, co uczyniła na tyle skutecznie, że wraca w rodzinne lasy tylko na wakacje. I to i tak nie wszystkie, z tego mianowicie tytułu, że w naszych lasach nie ma ani oceanu, ani gór, ani nawet zamków, choć to wydaje się zgoła nie do pomyślenia) powiedziała mi kilka razy, że – uwaga, uwaga! – gdyby nie rosnący brzuch, to by nawet nie wiedziała, iż jest w stanie błogosławionym! Ot, sprawiedliwość Mateczki Natury, nest-ce pas?
Takie to właśnie rzeczy, takie osoby i takie przypadki ukształtowały mój naiwny pogląd. Któren brzmiał, jako w tytule stoi: ciąża to nie choroba. Ot, stan nieco odmienny, z racji tylko takiej, że w okolicach przepony i jelit nosi się nowe życie. Nic to wszelakoż nadzwyczajnego, nie? Biologia.

Kiedy więc sama ujrzałam te osławione dwie kreski na teście ciążowym (choć test ów był tylko naocznym potwierdzeniem moich przypuszczeń bazujących na szeregu znaków dawanych mi niedyskretnie przez własne moje ciało, z nieodczuwanym nigdy do tej pory w takim nasileniu bólem piersi i wzmożoną – co wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne – sennością na czele) uznałam ze stoickim w sumie spokojem, że oto czeka mnie dziewięć miesięcy, hm, oczekiwania. Ot tak, spokojnie, bez histerii, bez fajerwerków, po prostu czterdzieści tygodni do terminu porodu, po którym to się dopiero zacznie. Nowe życie, reorganizacja obecnych przyzwyczajeń, takie tam. A do tego czasu zdążę jeszcze popracować, jeszcze podwyżkę dostać, jeszcze nauczyć się nowych trików obróbki bitmap pod flexo.
A tu figa! Dorodna, cyniczna i prześmiewcza! Żadnego spokojnego wyczekiwania, a gdzież tam. Najpierw pakiet startowy. W formie codziennego poczucia bycia przeżutą, wymiętoloną, przeczołganą. Nie, że poranne mdłości. To były mdłości od rana wstające równie powoli i zachowawczo jak moje obolałe mięśnie, by wraz z upływem dnia zbliżać się coraz wyraźniej do swego wieczornego apogeum. Biorącego swe spektakularne miejsce w, przepraszam, kiblu.
„Nie choroba?” – myślałam wówczas – „to czemu czuję się gorzej niż przy grypie?!”
Grypa zresztą w tym okresie szalała w najlepsze, więc mój lekarz stanowczo doradzał mi wstrzymanie się z chodzeniem do pracy, gdzie w naszym radosnym ołpenspejsie co i rusz ktoś kichał, smarkał, czykczyrikał, i z żałosną miną oznajmiał jaki to on jest dzielny, że przyszedł do pracy mimo, pfu pfu, na psa urok!, gorączki. W taki to sposób udałam się na swoje pierwsze ciążowe zwolnienie. Pozostałe wynikały już raczej ze stanu zdrowia mojego, tudzież zasadnych obaw o zdrowie nienarodzonych dzieci. Wtedy jeszcze dwojga.
Tak. Życie zweryfikowało mój głupi pogląd. Dało porządnie po pupie za przedwczesne osądy. Kazało się bać o zdrowie latorośli, posłało kolejno w ramiona lekarzy kilkorga specjalności, kiedy organizm zdawał się nie nadążać za szaloną galopadą hormonów i regularnie fundował nowe odchyły od normy. W efekcie dwa pierwsze trymestry wspominam raczej jako pasmo obaw, lęku, niepewności, zaprawione przemożnym uczuciem senności, której zresztą ochoczo się poddawałam, gdyż ramiona Morfeusza dawały zbawienne ukojenie w tej całej karuzeli atrakcji. Trzeci trymestr, z racji, że rysował przede mną rychlejsze widoki końca ciążowych udręk, wspominam, o ironio, chyba najlepiej. Pomimo upierdliwości cukrzycy ciążowej, co się w międzyczasie była przypałętała i wynikającej z niej konieczności ograniczenia snu na rzecz szykowania kolejnych posiłków, konsumpcji tychże, a następnie kłucia się w palce celem zmierzenia poziomu cukru we krwi. Niby jakbym miała to ogarnąć chodząc do pracy, pytam sama dawną siebie?
A jeszcze leki! Matko jedyna, ile ja w ciąży leków musiałam brać! Karkołomną wprost ilość niezbędnych specyfików na to, tamto i owamto, do których potrzebowałam rozpiski jak rasowa SCHOROWANA pensjonariuszka jakiegoś domu spokojnej, bardzo zaawansowanej starości. Nigdy wcześniej tylu leków nie brałam. Na żadną CHOROBĘ. A ilości podobne widywałam jedynie u swojej babci, hipochondryczki, zanim zresztą, świeć, Panie, nad jej duszą, przedawkowała. Więc dodatkowo, jakby mało było tych wszystkich wątpliwych bardzo atrakcji, obawiałam się, czy ta mnogość leków i każden z nich z osobna, bądź w połączeniu z pozostałymi, nie wpłynie jakoś negatywnie na kształtujący się we mnie organizm Damacjusza.

Rozalynd zawiesiła głos, zapatrzyła się ponad krawędzią kieliszka na moknące na deszczu nasturcje. Matylda wyjęła farby i kolorowe otworzyła okno. Zamierzała namalować różnorodność przypadków.
– Teraz – powiedziała z mocą Rozalynd, a w oczach jej zalśnił obłęd świeżo się rodzącego fanatyzmu – wiem, co powinnam była wiedzieć zawsze. Każdy z nas jest inny. Każdy przypadek jest inny. A kształtowanie się nowego życia w łonie matki to proces diabelnie skomplikowany. Tak wiele rzeczy może na niego wpłynąć. I tak wiele rzeczy oddziałuje wtedy na organizm kobiety będącej w ciąży. Każda przechodzi i ma prawo przechodzić to inaczej. To cały szereg zmian fizjologicznych, psychicznych, hormonalnych – każdy organizm ma prawo w różny i specyficzny dla siebie sposób, niech ino będzie, że w obrębie pewnych wiadomych tylko obeznanym w temacie specjalistom „ram”, reagować na każdą z tych zmian z osobna.
Dzisiaj powiem raczej, że ciąża to nie choroba, ALE stan DALECE odmienny, wymagający nieraz szczególnej troski i wyrozumiałości. A każdemu, a już zwłaszcza facetowi, któren z lekceważeniem w głosie wypowiada to obrazoburcze hasło, bądź klepie coś, jak to kiedyś baby w polu, przy żniwach, rodziły, więc o co kaman i się tym współczesnym kobitom we łbach przewraca, najchętniej sprzedałabym soczystą, odświeżającą fangę w nos.

– Okej – powiedziała Matylda – a teraz się nie ruszaj, chcę uchwycić twój profil.
Butelka jęknęła z rozpaczy.

11 myśli na temat “Ciąża to (nie)CHOROBA

  1. Ja pracowałam do samego końca ciąży, pomimo wielu przypadłości. Codzienne mdłości, rwa kulszowa, senność. To prawda, że każda kobieta czuje się w tym okresie inaczej. Zależy to na pewno nie tylko od symptomów fizycznych, ale i psychiki. Moja siostra już zapowiada, że będzie się sama traktowała, jak jajko i tego samego będzie wymagała od innych, a każda odbiegająca od normy zmiana będzie się kończyła wizytą w szpitalu haha. Znam też dziewczynę, która w zaawansowanej ciąży tańczyła taniec współczesny i kręciła teledysk, na którym partner podrzucał ją sobie na plecy itp… Szok!! 😀

    Polubienie

  2. Achchch i dziękuję za wzmiankę! :*
    Blog.pl nie pozwala niestety na dodawanie w propozycjach blogów tych, któe nie są założone na ich portalu… Dobre, co? :/ Już dawno byś była w pasku menu po prawej 😦

    Polubienie

    1. Ciąża…to coś co przewróciło moje życie do góry nogami na jakieś 3 miesiace (I trymestr). Wrażliwość na zapachy sprawiła że praktycznie nie ruszalam sie z domu. Wszystko smierdzialo 😀 Ale II i III trymestr były bardzo laskawe.

      Ciąża to nie choroba, owszem, ale często choroba przy ciąży to małe miki.

      Polubione przez 1 osoba

  3. Ach te ciąże!! Troszkę brzydki wyraz, zdecydowanie wolę „przy nadziei”. Byłam trzy razy, mam najurokliwsze Okruszki me. Pierwsza super ciąża, druga już trudniejsza dla organizmu, ale trzecia to ledwo człek donosił. Za to rodzenie odwrotnie, trzecia to już luzik. ja już z tym skończyłam bo klimakterium upomniało się. Wam powodzenia życzę i tylko wypragnionych nadziei.

    Polubione przez 1 osoba

    1. Co do samego słowa… Mi ciąża „ciążyła”, więc jest coś na rzeczy. Ale z nadzieją też racja – trwałam „przy nadziei”, że kiedyś się ta ciąża skończy 😉

      Nie powiem, pocieszyłaś z tymi porodami, dzięki! 🙂

      Polubienie

Dodaj komentarz